Benedykt XVI: wspomnienie

Tamten ciepły, wiosenny wieczór na długo zostanie w mojej pamięci. Rzymskie Lungotevere jak zwykle w okolicach osiemnastej było zakorkowane, a charakterystyczny dźwięk klaksonów mieszał się z pokrzykiwaniami, jakie wydobywały się z ochrypłych gardeł kierowców. Niepomny na uwagę Iwaszkiewicza, że "ruch tu piekielny, a spalinami można się udusić", szedłem wzdłuż Tybru, niespiesznie zmierzając w stronę Piazza San Pietro. Kiedy jednak poprzez motoryzacyjny gwar niespodziewanie przedarł się mocny dźwięk dzwonów watykańskiej bazyliki, zdecydowałem się natychmiast przyspieszyć kroku. Chwilę potem wyraźnie widziałem już biały dym unoszący się nad dachem Kaplicy Sykstyńskiej. Zaczęło się wzruszające oczekiwanie na werdykt zakończonego co dopiero konklawe. Obserwowałem pęczniejący z każdą minutą Plac Świętego Piotra. Przyglądałem się emocjom, jakie malowały się na twarzach napływających ze wszystkich stron ludzi. Modliłem się za nowo wybranego papieża. Był 19 kwietnia 2005 roku.

Fala radości, jaka ogarnęła mnie, gdy usłyszałem, że głosy kardynałów wskazały na Josepha Ratzingera, do dziś trudna jest do opisania. Stojące tuż obok zakonnice z Filipin głośno wiwatowały, koledzy z Instytutu Polskiego machali biało-czerwonymi flagami, australijski dziennikarz prosił o jakiś komentarz "na gorąco". W jednej chwili watykańska loggia skupiła na sobie uwagę całego świata, a plac przed bazyliką zamienił się w morze radości i entuzjazmu. Choć właściwie nie do końca. Wśród dziennikarzy, którzy co rusz podsuwali nam przed usta mikrofony, spotkałem redaktora pewnego portalu internetowego. Jego komentarz do wyboru Benedykta XVI daleki był od zachwytów, jakie rozlegały się wokół. Pamiętam wyraźnie tamten grymas wykrzywiający mu wargi i gorzkie słowa, które rzucił w moją stronę: "To fatalna decyzja. Kościół się teraz uwsteczni!".

Spojrzałem na niego badawczo i spokojnie zapytałem: "A jakie książki Ratzingera pan czytał, że tak pan sądzi?". Mężczyzna na moment się zawahał. W końcu odpowiedział: "Właściwie to tylko kilka wyjątków...". "W takim razie proszę koniecznie sięgnąć do jego twórczości" - odparłem - "jestem pewien, że wtedy zmieni pan zdanie".

Nie mam pojęcia, czy spotkany na Piazza San Pietro redaktor kiedykolwiek skorzystał z mojej rady, choć poziom komentarzy, jakie pojawiały się później na jego portalu pod adresem Benedykta XVI, każe mi szczerze w to wątpić. Niemniej jednak, pierwszą osobą, która zabrała się do uważnego studium dzieł Ratzingera, stałem się ja sam. W dniu rozpoczynającym pontyfikat niemieckiego papieża byłem już po lekturze "Wprowadzenia w chrześcijaństwo" i "Ducha liturgii". Znałem też wywiad-rzekę "Sól ziemi" i kilka dokumentów Kongregacji Nauki Wiary, które jako kardynał sygnował swoim nazwiskiem. Postanowiłem zatem, że kolejne miesiące i lata papieskiej posługi Benedykta XVI będą dla mnie okazją, by poszerzyć znajomość jego myśli teologicznej. W ten sposób niepostrzeżenie Joseph Ratzinger stał się dla mnie przewodnikiem po tajnikach chrystologii, eklezjologii, eschatologii czy wreszcie metateologii, której dotyczyła moja późniejsza praca licencjacka. Jego książki zajmują dziś mnóstwo miejsca na moim regale i systematycznie są w użytku. Nie dalej jak przedwczoraj sięgałem do cyklu katechez, które wygłaszał podczas środowych audiencji i do adhortacji "Sacramentum caritatis"...

Pisarska spuścizna Ratzingera to skarbiec, z którego jeszcze długo będziemy czerpać. Papież Franciszek wspomniał kiedyś, że Benedykt XVI był "subtelnym myślicielem, którego większość ludzi nie zna lub nie rozumie". Ale tak właśnie jest, że słowa proroków odbijają się często od muru obojętności, ignorancji, czy zwykłej niechęci. Niemniej jednak przenikliwe analizy rzeczywistości i głębia teologicznej myśli Josepha Ratzingera pozostaną dla mnie na zawsze jasnymi drogowskazami, a on sam - Współpracownik Prawdy - moim nieoficjalnym doktorem Kościoła.